czwartek, 29 sierpnia 2013

Lombardia, Monza. Kaplica królowej Teodolindy i Żelazna Korona Longobardów.


Monza w zadziwiający sposób wplotła się w historię mojego życia... Niejednokrotnie miałam wrażenie, że miały w nim miejsce różne dziwne zdarzenia i zbiegi okoliczności, jakby życie wiele lat wcześniej, w krótkiej migawce zapowiadało mi to, co w przyszłości stanie się jego istotnym momentem. Tak było w przypadku Portofino, które w dzieciństwie zafascynowało mnie swą nazwą (o czym pisałam jakiś czas temu) podobnie też było w przypadku Monzy... Moja przygoda z tym miastem rozpoczęła się naprawdę dawno, kiedy miałam dziewięć a może dziesięć lat. W tym czasie dopadła mnie jakaś ostra choroba zakaźna i w związku z tym, przez dwa tygodnie nie mogłam wychodzić z domu. Wynudziłam się wtedy za wszystkie czasy, tym bardziej, że ze względu na zaraźliwość choróbska, w myśl ówczesnych przepisów sanitarnych, nie mogłam czytać książek z miejskiej biblioteki. W tej sytuacji sięgnęłam do mojej żelaznej rezerwy, jaką były stare podręczniki ojca, z czasów, kiedy chodził do szkoły średniej. Najbardziej lubiłam podręcznik do historii, który mogłam czytać w nieskończoność, co skutkowało tym, iż Aleksander Macedoński i Karol Wielki byli mi równie bliscy, co Czerwony Kapturek lub Sierotka Marysia. 

Szczególnie pasjonowała mnie historia starożytna i wczesne średniowiecze; z zainteresowaniem przeczytałam rozdział mówiący o Królestwie Longobardów, pamiętam też, że z upodobaniem powtarzałam imiona ich władców, brzmiące obco i tajemniczo. Jedną z ilustracji do tekstu na ów temat było zdjęcie królewskiej korony, z podpisem mówiącym o tym, iż jest to żelazna korona Longobardów. Później dowiedziałam się, że koronę w rzeczywistości wykonano ze złota, zaś nazwę swą zawdzięcza ona relikwii stanowiącej jej integralną część - cienkiej, żelaznej obręczy, umieszczonej od wewnętrznej strony. Legenda głosi, że wykonano ją z gwoździa, którym Chrystus został przybity do krzyża. Powiem otwarcie: wtedy (właściwie nie mam pojęcia dlaczego, bo przecież moja zdolność odróżniania tego, co możliwe i co nieprawdopodobne, była raczej znikoma) ta legenda wydawała mi się wręcz niewiarygodna, ale mimo to, historia owej niezwykłej korony na stałe zapadła mi w pamięć. Mijały kolejne lata, zajęta innymi sprawami nie myślałam o niej, lecz świadomość jej istnienia nigdy mnie nie opuściła i czasem jakiś niespodziewany "flesz" przywoływał mi jej obraz, gdy wspominałam moje dzieciństwo. Kiedy podjęłam pracę we Włoszech, po krótkim pobycie na południu kraju zamieszkałam w Limbiate, niewielkiej miejscowości nieopodal Mediolanu. Aby zabić nudę i samotność oddałam się zwiedzaniu i poznawaniu najbliższej okolicy. Robiłam to z radością, tym większą, że podróże i historia zawsze były moją pasją a we Włoszech fascynujące miejsca miałam na wyciągnięcie ręki. Oczywiście, na pierwszy plan poszedł właśnie Mediolan, gdzie oprócz wielu interesujących zabytków było zawsze mnóstwo wystaw i frenetyczne życie, pełne rozmaitych atrakcji. Jednak po pewnym czasie poczułam potrzebę zmiany, więc zaczęłam planować nieco dalsze wyprawy. Przy takich okazjach zwykle rozkładałam mapę Lombardii i zastanawiałam się, gdzie powinnam pojechać, nie zapominając oczywiście o uprzednim "zasięgnięciu języka" na temat okolicznych zabytków i ciekawostek. W takich razach niezastąpionym źródłem informacji była dla mnie Patrycja, właścicielka zajmowanego przeze mnie mieszkania, osoba o otwartym umyśle i dużej wiedzy. 


Pewnego razu powiedziałam jej, że mam zamiar zrobić wycieczkę do niedalekiej Monzy. Zareagowała bardzo żywiołowo, mówiąc mi, że koniecznie muszę tam jechać i zobaczyć żelazną koronę Longobardów. Byłam ogromnie zaskoczona, gdyż nie wiedziałam o tym, iż znajduje się ona w Monzie i że można ją oglądać. Patrycja zaczęła mi tłumaczyć czym jest korona a ja przerwałam jej mówiąc, że znam tę historię (co przyprawiło ją o lekki szok, gdyż jak powiedziała, jest wielu Włochów, którzy o niej nic nie wiedzą) i w takim razie pozostaje mi jedynie jechać tam w najbliższym czasie. Tak też się stało, pewnego listopadowego dnia wsiadłam do nieco rozklekotanego lokalnego autobusu, który przed przybyciem do celu długo krążył po okolicznych miasteczkach. Monza ma ponad sto tysięcy mieszkańców, jest to spore miasto, z ładnym centrum i wieloma zabytkami. Jednym z nich jest piękne Duomo, ze wspaniałą, elegancką i bardzo harmonijną, marmurową fasadą. Przy nim znajduje się Muzeum Katedralne, gdzie w dobrze strzeżonych podziemiach jest ekspozycja niezwykle wartościowych precjozów z okresu wczesnego średniowiecza. Jednak najcenniejszym z nich jest właśnie Żelazna Korona, która jako jedyny eksponat znajduje się w kościelnej kaplicy. 

Kiedy weszłam do wnętrza Katedry, uderzył mnie widok ciężkiego (w przeważającej części barokowego) wystroju, sprawiający, iż w tym bogactwie trudno mi było skupić się na niezliczonych detalach, tym bardziej, że w świątyni panował półmrok. Po lewej stronie ołtarza głównego, znalazłam obszerną kaplicę zamkniętą ażurową kratą. Jej ściany pokrywały wspaniałe, późnogotyckie freski, przedstawiające sceny z życia królowej Teodolindy. Pamięć o tej królowej jest nadal żywa na terenie Lombardii, są tu też liczne miejsca związane z jej imieniem, dzięki faktom historycznym lub lokalnym legendom. Jedno z nich to starożytna, dobrze mi znana droga wiodąca nad brzegiem jeziora Como, nosząca nazwę Antica Strada Regina Teodolinda (uważa się, że to właśnie Teodolindzie zawdzięcza ona swoje powstanie). Spoglądając poprzez kratę zamykającą kaplicę, widziałam w jej centralnym miejscu coś, co przypominało tabernakulum. Jak się okazało, był to niewielki sejf z pozłacanymi drzwiczkami, nad którym umieszczono replikę korony. Tę prawdziwą można bowiem zobaczyć jedynie po wykupieniu biletu i pod warunkiem, że zgromadzi się grupa licząca minimum osiem osób. Na szczęście nie musiałam długo czekać, gdyż chętnych do jej obejrzenia nigdy nie brakuje. Kustosz opiekujący się kaplicą otworzył przed nami kratę, po czym zaczął od dokładnych objaśnień na temat fresków, które widziane z bliska robiły naprawdę kolosalne wrażenie i z całą pewnością były jednymi z piękniejszych, jakie widziałam. Kiedy zakończył swój wykład polecił nam zbliżyć się do sejfu, otworzył go i nacisnął przycisk. Z jego wnętrza na specjalnym rusztowaniu wysunęła się właściwa korona a kustosz z ogromnym namaszczeniem oznajmił - proszę państwa,  OTO ŻELAZNA KORONA LONGOBARDÓW!




Kiedy uznał, iż napatrzyliśmy się wystarczająco, zamknął sejf i zaczął nam opowiadać jej historię. To był moment, kiedy moje nerwy (które dotąd trzymałam na wodzy) puściły i najpierw poczułam szczypanie pod powiekami a po chwili zaczęłam chlipać bez żenady... Chyba byłam pierwszą osobą w historii Muzeum, którą widok tego drogocennego zabytku doprowadził do płaczu! Kustosz i inni zwiedzający patrzyli na mnie ze zdziwieniem, więc zaczęłam coś nieskładnie wyjaśniać, ale cóż im mogłam powiedzieć? Czy to, że minęło prawie czterdzieści lat od chwili, gdy zobaczyłam ją po raz pierwszy na zdjęciu i dowiedziałam się o jej niezwykłej historii? Czy o tym, jaką drogę przebyłam z mojego miasteczka na Mazurach, zarówno  w sensie dosłownym, jak  i w przenośni, zanim stanęłam w dawnej stolicy królestwa z przed tysiąca pięciuset lat? Czy o tym, jakie zakręty życia musiałam pokonać, aby na własne oczy zobaczyć ten klejnot, będący również jedną z najcenniejszych relikwii chrześcijaństwa, zdobiący głowy władców począwszy od Longobardów a skończywszy na Napoleonie Bonaparte i austro-węgierskich cesarzach? Życie przyniosło mi tę niespodziankę i zarazem dar, którego nie mogłam oczekiwać, kiedy jako dziecko wertowałam szkolną książkę mego ojca... Niejednokrotnie słyszałam, że w chwili zagrożenia człowiek ma przed oczami całe swoje życie. W tym wypadku nie było mowy o żadnym zagrożeniu; mimo to, widok korony był dla mnie niczym błyskawica, otwierająca w mojej głowie tysiące szuflad ze wspomnieniami i emocjami, jakich nie byłam w stanie wyrazić.

Żelazna Korona od czasów królowej Teodolindy jest związana z Katedrą w Monzie, gdzie była przechowywana przez wiele wieków. To drogocenny klejnot sztuki jubilerskiej, składający się z sześciu złotych płytek połączonych ze sobą za pomocą swego rodzaju zamków i przymocowanych  nitami do żelaznego okręgu.  Zdobi ją czterdzieści sześć  reliefów wykonanych w złocie oraz aż sto osiemdziesiąt wspaniałych kamieni szlachetnych. Prawdopodobnie pochodzi z V wieku, a sądząc po stylu wykonali ją bizantyjscy złotnicy. Legenda mówi, że umieszczony w koronie żelazny gwóźdź jest jednym z tych, które odnalazła cesarzowa Bizancjum Helena, matka cesarza Konstantyna. Koronowali się nią nie tylko królowie Longobardów, ale również Karol Wielki, liczni cesarze Świętego Cesarstwa Rzymskiego i królowie Włoch, między innymi - Otton I, Henryk IV, Fryderyk Barbarossa a także Napoleon Bonaparte, zaś po jego upadku Ferdynand I Austriacki. Ten ostatni po koronacji wywiózł ją do Wiednia, lecz po kilku latach oddano ją Włochom a wtedy ponownie wróciła do Monzy.
Zdjęcie korony, które tu zamieściłam pochodzi z zasobów internetu, ponieważ jest ona bardzo troskliwie strzeżona i fotografowanie absolutnie nie wchodzi w rachubę. Można ją oglądać jedynie w małych grupach a przed kratą kaplicy zawsze jest profesjonalna, choć nieumundurowana ochrona i stały monitoring telewizyjny. Oprócz tego, w całej Katedrze obowiązuje surowy zakaz robienia zdjęć, wszyscy niepokorni są w mgnieniu oka wyłapywani przez bardzo czujne służby porządkowe i uprzejmie, lecz stanowczo, proszeni o natychmiastowe schowanie aparatu. Winni takiemu naruszeniu nie mogą się tłumaczyć nieznajomością regulaminu, ponieważ przy wejściu do kościoła wisi duża tablica z ikoną aparatu fotograficznego przekreślonego grubą, czerwoną kreską.



Kiedy byłam w Monzie po raz pierwszy, pomimo kraty można było swobodnie oglądać replikę korony i freski w kaplicy. Natomiast gdy po kilku latach pojechałam tam ponownie, na kracie wisiała szczelna kurtyna z grubej tkaniny, która wszystko przesłaniała, zaś cena biletu wzrosła dwukrotnie...
Freski w kaplicy pokrywają pięćset metrów kwadratowych ścian i dzielą się na czterdzieści pięć odrębnych scen. Powstawały na przestrzeni niemal pięciu lat a namalowali je czterej malarze należący do jednej rodziny. Byli to Franceschino Zavattari, malarz posiadający pracownię w Mediolanie oraz jego trzej synowie Giovanni, Gregorio i Ambrogio. Przedstawiają one dzieje królowej Teodolindy, jednak broń, stroje i fryzury, jakie widzimy, przynależą nie do VI lecz XV wieku, czyli do epoki, w której powstało to malowidło. Z tego powodu jest ono nie tylko wspaniałym przykładem późnogotyckiego malarstwa lombardzkiego, ale także stylu życia i obyczajów, panujących na dworze Viscontich.
Jak już wspominałam, w całym kościele i kaplicy jest zakaz fotografowania a zdjęcie zamieszczone powyżej, przedstawiające fragment fresku, znalazłam w internecie; niestety, nie mogę podać nazwiska autora, gdyż podobnie jak to przedstawiające koronę, nie jest sygnowane.

wtorek, 27 sierpnia 2013

Lombardia. Monza i jej uroki.



Monza to miasto, które ma wiele niezaprzeczalnego uroku; mimo to, nigdy nie zdobyła mojego serca w całości i choć przez wiele lat mieszkałam w pobliżu, byłam tam zaledwie kilka razy. Niejednokrotnie myślałam o tym, że warto byłoby zobaczyć jeszcze to i owo, ale skończyło się jedynie na tych pobożnych życzeniach... Zastanawiałam się nie raz, co mi przeszkadza w polubieniu tego miasta, czy to nieprzyjemne, suche powietrze pełne spalin i kurzu, a może zbiorowy charakter mieszkańców, przejawiający się w raczej mało sympatycznym sposobie bycia?

Monza, czwarta co do wielkości w Lombardii po Mediolanie, Brescii i Bergamo, jest jednocześnie największym miastem Brianzy. Brianza zaś to kraina leżąca u podnóża Prealp, od południa  graniczy  z Mediolanem, zaś na północny sięga Triangolo Lariano. Jej pozostałe granice wyznaczają dwie rzeki: Adda na wschodzie i Seveso na zachodzie. W przeciwieństwie do Doliny Padu, jej nieco wyżej położony teren jest wyraźnie pagórkowaty. Kiedy znajdziemy się na otwartej przestrzeni, możemy dostrzec, że horyzont od strony północy zamyka piękny łańcuch wysokich, zielonych wzgórz porośniętych lasem. Poza nimi w pogodny dzień widać trójkątne, skaliste szczyty Grigni i Resegone w okolicy Lecco. Jednak tym, co wyróżnia tę krainę, jest nie tylko jej pejzaż, lecz przede wszystkim  żyjący tu ludzie, którzy mają własny dialekt i odrębną kulturę. Sami o sobie mówią "Brianzole" i z dumą podkreślają fakt, iż pod wieloma względami bardziej przypominają "kwadratowych" Szwajcarów, niż typowych Włochów. Coś w tym jest, bo z całą pewnością cechuje ich większe zamiłowanie do porządku i kult pracy, dość rzadki, w tym skądinąd sympatycznym społeczeństwie. Niestety, jak to bywa w życiu, z tymi pozytywami wiąże się też ich  twardy, zasadniczy i nieustępliwy charakter...

Mieszkańcy Monzy, mimo iż leży ona w bezpośrednim sąsiedztwie Mediolanu, zawsze bardzo podkreślali swą odmienność i przez wiele lat zajadle walczyli o to, aby powstała tu odrębna prowincja. Mediolan bronił się przed tymi separatystycznymi ciągotami niczym przysłowiowy lew, bo (jak zwykle) chodziło o pieniądze, czyli w tym wypadku o niemałe wpływy z podatków. Bowiem właśnie w obrębie Brianzy produkuje się sławne włoskie meble, dobrze znane również w Polsce. Jest tu niezliczona ilość mniejszych i większych firm, często z dużymi tradycjami, a jak wiadomo, jeśli jest dobrze prosperujący przemysł, są też dochody. W związku z tym Monzie  niełatwo  było wyrwać się z orbity Mediolanu, jednak w 2004 roku stworzono odpowiednią podstawę prawną, a w 2009 nowa prowincja stała się rzeczywistością. Od tej pory Monza została jej stolicą i dodała jeszcze jeden listek do swojego laurowego wieńca. Długa historia tego miasta zaczyna się w czasach rzymskich, później rozkwitło ono w epoce Longobardów, a po upadku ich królestwa weszło w skład  Świętego Cesarstwa Rzymskiego. W XIV wieku należało dominium Viscontich,  następnie przeszło w ręce Hiszpanów i austriackich Habsburgów, aby  w XIX wieku stać się częścią Królestwa Włoch.

Ta niezwykle bogata historia zostawiła w Monzie wiele interesujących monumentów i pamiątek. Niestety,  zniknął pałac królowej Teodolindy oraz mury, niegdyś otaczające  miasto, a z zamku wzniesionego przez Viscontich pozostała zaledwie jedna  wieża. Mimo to, centrum miasta ma niebanalny charakter, jest tu wiele pięknych kościołów, ze wspaniałym Duomo na czele, piękny Pałac Rady Miejskiej  z XIII wieku zwany Arengario i wiele ślicznych kamieniczek, zarówno tych najstarszych, średniowiecznych, jak i tych zbudowanych w stylu barokowym i klasycystycznym. Oczywiście, nie brak też historycznych willi i pałaców; tu niewątpliwie najwspanialszym przykładem jest Willa Reale, której niebawem poświecę odrębną notkę. Jak już wspomniałam, Monza ma wiele miłych zakątków, ale ja szczególnie upodobałam sobie plac przylegający do Arengario, gdzie usytuowano "Fontannę żab". Włoskie fontanny to często wspaniałe dzieła architektury ozdobione pięknymi rzeźbami. "Fontanna żab" powstała stosunkowo niedawno  (w 1932 roku) a stworzył ją rzeźbiarz  Aurelio Mistruzzi pochodzący z Friuli.  Fontanna składa się z kamiennej sadzawki, gdzie ustawiono posąg z brązu przedstawiający młodą dziewczynę, z włosami obciętymi według ówczesnej mody na tzw. "garsonkę" o niezbyt ładnej buzi, lecz pełną wdzięku i radości życia.

Dziewczyna w wyciągniętej ręce trzyma schwytaną żabkę, inne żabki siedzą na obrzeżu kamiennego basenu. Z ich pyszczków tryska woda, która spryskuje postać dziewczyny. Bardzo lubiłam tę fontannę i chętnie odpoczywałam na jej ocembrowaniu w towarzystwie spadających kropel, patrząc przy tym na piękną bryłę Arengario i kolorowe kamieniczki wokół placu. Spod łuków Arengario jest wspaniała perspektywa na ulicę wiodącą do  mostu na rzece Lambro, który zdobią cztery leżące lwy. Kiedy spacerując po mieście skręcałam w lewo, aby dojść do placu Duomo, wchodziłam na malutką uliczkę, gdzie wznosi się kamieniczka ozdobiona zadziwiającymi rzeźbami. Znajdują się one na krokwiach podtrzymujących dach i przedstawiają męskie głowy. Nie są to piękne głowy przystojnych bohaterów, lecz dziwaczne maszkarony; głowa wisielca z wywieszonym językiem, bezzębnego, starego mieszczanina, czy księdza o wywiniętych wargach łakomczucha.

Wszyscy mają na twarzach wyraz cierpienia, jakby dźwiganie i podtrzymywanie dachu sprawiało im nieopisany ból. Jak już pisałam, w Monzie jest wiele miłych zakątków, ustronnych placyków i malowniczych uliczek. Jednak ten urok niweczą wszechobecne samochody parkujące gdzie się da i produkujące ogromną ilość spalin. Monzie i jej historycznym centrum z wąziutkimi uliczkami daje się to we znaki jeszcze bardziej, niż w Mediolanie, który bądź co bądź, ma ulice o wiele bardziej przestronne.  Chyba dlatego kilka godzin spędzonych w tym mieście sprawiało, że czułam się niesamowicie zmęczona, piekły mnie oczy a spuchnięte nogi odmawiały  posłuszeństwa. To wszystko sprawiało, że szybko zaczynałam marzyć o jak najszybszym powrocie do domu, chociaż z pewnością mogłabym tam odwiedzić jeszcze wiele ciekawych miejsc. Zmierzając na dworzec przechodziłam nieopodal skromnego, na wpół zrujnowanego domu, gdzie obok bramy umieszczono marmurową tablicę pamiątkową.

Napis, jaki na niej wyryto, mówi o tym, że w owym budynku w latach 1886-1887 mieszkał Giacomo Puccini, który właśnie tutaj napisał operę "Edgar" i doczekał się narodzin syna. Ponieważ jestem zagorzałą admiratorką jego wspaniałych, melodyjnych dzieł, był to dla mnie bardzo interesujący akcent, mimo przykrego wrażenia, jakie robił fatalny stan budynku. Bardzo się ucieszyłam, kiedy podczas ostatniej bytności zauważam, że rozpoczęto w nim prace remontowe, które być może są pierwszym krokiem do stworzenia małego muzeum poświęconego kompozytorowi. 

Więcej zdjęć z Monzy, jak zwykle można zobaczyć w albumie > 

środa, 21 sierpnia 2013

Lombardia, Mediolan. Santa Maria delle Grazie "Ostatnia Wieczerza" - kilka refleksji o sztuce i nie tylko...

Ten wpis znowu zaprowadzi nas do Mediolanu, który wśród turystów spragnionych wrażeń estetycznych nie cieszy się taką sławą, jak Rzym, Florencja lub prawie nietknięte w swojej historycznej substancji miasta Umbrii. Mimo to, Mediolan również ma swoje zabytki, o których słyszała większość ludzi zaznajomionych z kulturą europejską. Jednym z nich jest  "Ostatnia Wieczerza" namalowana przez Leonarda da Vinci, na zlecenie Ludovica Moro z panującego w Mediolanie rodu Sforzów. Były to prawdziwie złote czasy dla tego miasta; Sforza był władcą dbającym nie tylko o rozwój gospodarczy swego księstwa, lecz także o jego prestiż, wyrażający się  poprzez imponujące budowle i dzieła sztuki, zamawiane u najwspanialszych artystów. Należał do nich również Leonardo, który przez siedemnaście lat pracował dla Ludovica. 

W tym okresie powstał portret Cecylii Gallerani, faworyty księcia, znanej w Polsce jako " Dama z łasiczką". W istocie zwierzątko to nie jest łasicą, lecz gronostajem (l'ermellino) a jego obecność na portrecie ma znaczenie alegoryczne i nawiązuje do faktu, iż Moro z nadania króla Neapolu był kawalerem Orderu dell' Ermellino, więc można rzec, że mistrz w ten zawoalowany sposób chciał pokazać bliski związek łączący Cecylię i Ludovica. Widziałam ten obraz w krakowskim Muzeum Czartoryskich i muszę przyznać, że malarz wspaniale oddał subtelność uczuć tej młodej kobiety, która delikatnym i czułym gestem przytula do swojej piersi zwierzątko symbolizujące jej kochanka. Jednak Leonardo zajmował się nie tylko portretowaniem pięknych dam; na książęcym dworze pełnił również funkcję inżyniera i to właśnie on nadzorował rozbudowę oraz należyte utrzymanie kanałów transportowych, o których pisałam tutaj. Oddawał się też własnym pasjom, konstruując swoje sławetne maszyny i mechanizmy (wiele rekonstrukcji tych projektów można dziś oglądać w mediolańskim Muzeum Nauki i Techniki). Jeden z wynalazków Leonarda został wykorzystany do tak "niepoważnego" celu, jak zadziwienie gości podczas uczty, kiedy to dzięki niemu  można było podziwiać wspaniałe żywe obrazy, wzbogacone fajerwerkami.

Ludovico Moro był hojnym władcą i protektorem nie tylko dla Leonarda, również Bramante, jedna z najwybitniejszych postaci w historii architektury, zostawił w Mediolanie swój ślad właśnie dzięki księciu. Moro zapragnął, aby w kościele Santa Maria delle Grazie zaprojektowanym przez Guiniforte Solariego, powstało mauzoleum rodziny Sforzów. Jednak książę nie był usatysfakcjonowany raczej mało efektowną bryłą tej świątyni, wzniesionej w połowie XV wieku i mającej (podobnie jak większość mediolańskich kościołów z tego okresu) kształt "lombardzkiej szopy". W związku z tym postanowił, że należy go wzbogacić i dodać mu świetności; na jego zlecenie powstały półkoliste apsydy i kopuła, dzieło Bramantego (jego zasługą jest również piękny portal z białego marmuru). Wszystko to tworzy imponującą, choć nie bardzo spójną całość; wspaniała kopuła góruje nad skromną i niezbyt  ozdobną fasadą, która mimo iż powstała niewiele lat wcześniej, zdaje się należeć do zupełnie innej epoki. Z lewej strony świątyni znajduje się zespół budynków, swego czasu będący siedzibą konwentu. Kiedy okrążymy kościół i wejdziemy w niepozorną boczną furtkę, znajdziemy się przed  niewielkim wirydarzem otoczonym portykiem. W jego centrum umieszczono fontannę, prostą, lecz pełną wdzięku.

Ma ona kształt okrągłego basenu a na jego krawędzi siedzą cztery żaby o szeroko otwartych pyszczkach, z których tryskają strumienie wody. Rosną tam magnoliowe drzewka, sprawiające, że wiosna w tym miejscu ma szczególny urok. Z wirydarza jest nadzwyczajna perspektywa na kopułę Bramantego, która widziana spod portyku wygląda naprawdę wspaniale i prezentuje wszystkie swe piękne detale. W głębi tego uroczego zakątka jest przejście do następnego wirydarza, gdzie pod arkadami widać rząd okien szczelnie zasłoniętych grubą, czarną tkaniną. To właśnie okna najsławniejszego refektarza w historii malarstwa, gdzie tłumy ludzi przychodzą codziennie, aby zobaczyć "Ostatnią Wieczerzę" pędzla Leonarda da Vinci. Powszechnie określa się to malowidło jako fresk, mimo iż malarz zastosował nietypową dla fresku nowatorską technikę własnego pomysłu.

Podobno wykonał swoje dzieło na lekko wilgotnym murze, jednak do malowania użył nie farb wodnych (jak to się robi zazwyczaj) ale tłustej tempery, co okazało się zgubne, gdyż malowidło nie związało się należycie z podłożem i praktycznie od chwili powstania zaczęło umierać powolną śmiercią. Obecnie pozostał z niego zaledwie nikły cień, z tego też powodu wprowadzono bardzo restrykcyjne reguły dla zwiedzających. Do refektarza wchodzi się w grupach liczących dwadzieścia pięć osób, każda taka wizyta trwa jedynie kwadrans. Temperatura, wilgotność powietrza oraz natężenie światła są ściśle monitorowane. Przewodnicy popędzają turystów zwracając im uwagę, żeby nie ociągali się w drzwiach, co ma zapobiec przedostawaniu się większych ilości powietrza z zewnątrz. Nabycie biletu wstępu nie jest rzeczą prostą, należy go bowiem zarezerwować z dużym wyprzedzeniem. Rozmawiając z moimi włoskimi znajomymi wielokrotnie słyszałam, że chociaż mieszkają w pobliżu, dotychczas nie widzieli  "Cenacolo" ponieważ trudno jest im planować wycieczkę wiele tygodni wcześniej, natomiast jeśli mają czas, nie ma biletów i vice versa... Ja i moja córka Marta miałyśmy niesłychane szczęście, ponieważ udało nam się wejść właściwie "z ulicy". Poszłyśmy zrobić rekonesans a okazało się, że ktoś się nie zjawił i jest możliwość kupna wejściówek. Oczywiście chwyciłyśmy okazję w lot, zwłaszcza że Marta była w Mediolanie jedynie z krótką wizytą. Być może komuś się narażę, lecz nie będę ukrywać, iż nie jestem wielką admiratorką malarstwa Leonarda. Dla mnie sztuka jest przede wszystkim sprawą uczuć a jego doskonałe obrazy (mimo mojego czysto rozumowego podziwu dla mistrzostwa malarza) emocjonalnie pozostawiają mnie chłodną i obojętną. Swego czasu widziałam obraz Salvadora Dali, na którym sportretował pewną kobietę przeprowadzając cienkie linie od oka modelki do różnych wizerunków i przedmiotów, jakie umieścił w jej głowie i najbliższym otoczeniu.
Pomyślałam wtedy, że właśnie tym jest dla mnie sztuka - pajęczymi nitkami intuicji, prowadzącymi od oka (lub w przypadku muzyki, ucha) do mózgu i serca... Będąc przez wiele lat w Mediolanie, miałam okazję widzieć różne wspaniałe dzieła, zarówno w tamtejszych muzeach, jak i podczas wystaw okresowych. Niejednokrotnie zdarzyło mi się, że wprost oniemiałam na widok jakiegoś obrazu a nawet zdarzyło mi się rozpłakać z nadmiaru emocji, jak wtedy, gdy zobaczyłam obraz "Martwy Chrystus" Mantegny w Muzeum Brera lub "Ecce Homo" Gaudenzio Ferrari w Varallo... Mam swoich ulubieńców i moje "pajęcze nitki" jedną z nich jest "Camera picta" bardziej znana, jako "Camera degli sposi" Mantegny. Wiele razy widziałam ją na zdjęciach, lecz dopiero widząc na własne oczy w pełni odczułam  jej piękno. Inne to "Pochód Trzech Króli" Benozzo Gozzoli, freski w kaplicy królowej Teodolindy w Monzie, no i oczywiście mój ukochany Giotto, o którym Marta powiedziała, że według niej oszczędzał na modelach, gdyż wiele postaci sąsiadujących ze sobą ma identyczne twarze. Oczywiście, ja również widzę to podobieństwo, ale dla mnie jest to jeszcze o jeden walor więcej. Dzięki temu widzę obraz jako wielką alegorię, mówiącą mi o tym, że choć pozornie jesteśmy różni i pełnimy odmienne role, w gruncie rzeczy pozostajemy tacy sami, zaś reszta to tylko szata i "decorum"...

W czasie moich włoskich wędrówek po odległych, zapadłych wioskach, niejednokrotnie widziałam maleńkie kościółki lub kapliczki z freskami, które poruszyły moją wyobraźnię a gdzie jedyną informacją o malarzu było "nieznany mistrz lombardzki". Czasem było to nieźle zachowane malowidło a czasem jedynie jego część, jakaś ręka o zbyt długich palcach, jakiś śliczny profil, czy fragment postaci... Gdybym miała to wyrazić najprościej: dla mnie sztuka jest niczym dwie prawdy - jedna to prawda dziecka, które czasem jednym zdaniem, zadziwiająco mądrze i dojrzale określa rzeczywistość w sposób, który dorosłemu nie przyszedłby do głowy; druga prawda - to prawda filozofa zaprawionego w akademickich dyskusjach i rozważaniach. Obie są cenne, ale która mi trafi do umysłu i serca, zależy tylko od mojej percepcji i systemu wartości. Oczywiście, korzystając z tej wyjątkowej okazji przyjrzałam się dokładnie dziełu Leonarda. Umieszczono je dość wysoko, lecz dzięki wspaniałemu oświetleniu i znacznym rozmiarom jest ono dobrze widoczne. Niestety, jego kontury i kolory są  mocno rozmyte; choć wiedziałam, że malowidło jest w bardzo złym stanie, to co zobaczyłam przerosło moje wyobrażenie... Wszyscy wpatrywaliśmy się w nie z natężeniem, słuchając słów kustosza. Będę szczera i powiem, że obejrzałam to dzieło z zainteresowaniem, ale bez szczególnego wzruszenia... Pozostawiłam Martę przed cieniem "Ostatniej Wieczerzy" i oddałam się oglądaniu fresku "Ukrzyżowanie" Donata di Montorfano namalowanego na przeciwległej ścianie. Dziś ten malarz nie  cieszy się szczególną sławą a jego malarstwo określa się jako "ciężkie i przeładowane" lecz mimo to, nie byłam jedyną osobą, która poświęciła mu swoją uwagę choć bez wątpienia nie jest to dzieło wybitne.

Wracając do Leonarda -
jak już pisałam, zdaję sobie sprawę, że obiektywnie rzecz biorąc słusznie jest uważany za genialnego artystę (są też, jak wiemy osoby, które wierzą w to, iż tak nieprzeciętna inteligencja i wspaniałe talenty są dowodem na jego niezupełnie ziemskie pochodzenie, ale nie mam zamiaru zagłębiać się w ten temat). Jednak tak się dzieje, że kiedy oglądam jego obrazy brakuje mi tego "czegoś" nieuchwytnego, pajęczej nitki, podskórnej emocji, a może po prostu cienia czysto ludzkiej niedoskonałości? Natomiast żeby nie ominąć sławetnego wątku, który przyniósł światową sławę (a przy tym chyba sporo pieniędzy) Danowi Brownowi - jeśli o mnie chodzi to ZAWSZE mnie dziwiło, że uważa się, iż osoba po prawicy Jezusa to jego uczeń Jan. Ja w tej postaci widzę młodą, piękną kobietę...

P.S. Oczywiście nie ma mowy o fotografowaniu "Ostatniej Wieczerzy" więc z konieczności ograniczyłam się  do zdjęć kościoła z zewnątrz, natomiast dwa zdjęcia fresków zrobiłam w kościołach w rejonie Lago Maggiore.

I jeszcze jedna uwaga: zastanawia mnie fakt, dlaczego tak gruntownie wykształcony malarz, jakim był Leonardo, popełnił ów błąd i nie poczekał na należyte wysuszenie ściany, co pozwoliłoby na zastosowanie techniki "al secco" i bezpieczne użycie tempery. Chyba zemściła się na nim chęć eksperymentowania, jak w wypadku "Bitwy pod Anghiari" gdzie zastosował farby na podłożu z wosku, co spowodowało spłynięcie malowidła pod wpływem wysokiej temperatury...

Więcej zdjęć jest po linkiem>

sobota, 10 sierpnia 2013

Ostróda przedwczoraj i dziś...


Dobrze pamiętam 2 maja 2004 roku... Był to piękny dzień, nie tylko dlatego, że włoskie niebo czarowało mnie słońcem i niebieskim kolorem ze ślicznymi, białymi chmurkami. Dzień wcześniej Polska znalazła się w granicach Unii Europejskiej, więc była to ważna data dla nas wszystkich, ale ja miałam także mój prywatny powód, aby na zawsze utkwił on w mej pamięci. Podczas rozmowy telefonicznej z Martą dowiedziałam się, że kiedy przyjadę do Ostródy będę mogła znowu zobaczyć moją fontannę!
"Moja fontanna", zawsze tak o niej myślałam i zastanawiałam się, jak to jest, że dla człowieka tak wiele może znaczyć fakt, iż gdzieś daleko, w jakimś mieście i w jakimś jego punkcie, jest fontanna lub jej nie ma...

Jestem Mazurką; chyba mogę tak o sobie powiedzieć po pięćdziesięciu latach mieszkania w Ostródzie. Jednak dobrze pamiętam czasy, kiedy jako trzyletni berbeć, wprost z cieplutkiego domu babci z cichej miejscowości pod Warszawą, przeprowadziłam się wraz z rodzicami do nowego domu na „ziemie odzyskane” gdzie mój ojciec znalazł niezłą pracę. Niczym przysłowiowy kot w worku zostałam zabrana z mojego bezpiecznego świata do ponurego miasta, gdzie mimo dziesięciolecia, jakie minęło od zakończenia wojny, ciągle straszyły ruiny budynków porośnięte trawą. Wśród nich można było zobaczyć głębokie jamy, niegdyś będące piwnicami pełnymi zapasów na zimę z ziemi sterczały resztki  schodów, które już nie prowadziły do mieszkań a wszystko to wyglądało przejmująco i żałośnie zarazem... Dom mojej babci, jak większość domów w podwarszawskich miejscowościach letniskowych, był schowany wśród drzew i kwiatów; z podwórka widziałam wieżę Pałacu Kultury a latem niedaleko naszej posesji szumiały łany zboża. Po przyjeździe do Ostródy to wszystko wydawało mi się Rajem Utraconym, gdyż zamieszkaliśmy w mieście, gdzie niemal trzy czwarte zabudowy zniknęło z powierzchni ziemi, zaś to co pozostało, było takie odmienne...Wśród ruin i pustych, odgruzowanych placów stały nieliczne domy, ocalałe z wojennej pożogi. Bałam się tego miasta, było obce, smutne, nawet kościoły i kamienice były inne, miały odmienną architekturę od tych, jakie znałam dotychczas. Na ulicach oraz w sklepach, oprócz czysto wymawianego języka polskiego, słyszało się również język niemiecki,  kaleczoną, gardłowo wymawianą polszczyznę i śpiewne, kresowe "zaciąganie". Ta mieszanka obyczajów i kultur powodowała, że w powietrzu wisiała nieufność i wzajemna niechęć. Jednak to było nasze nowe miejsce do życia i musieliśmy się  jakoś urządzić, choć żyło się ciężko, bo ludziom często brakowało wielu podstawowych rzeczy. Pamiętam, jak mama brała mnie za rękę i maszerowałyśmy spory kawał drogi, aby przez kilka godzin stać w kolejce po mięso. Nudziłam się śmiertelnie w tej kolejce, gdyż moją jedyną rozrywką było oglądanie holenderskich kafelków na ścianach lub porcelanowej świnki w oknie wystawowym sklepu. Jednak w tej wędrówce był jeden jasny punkt - moja fontanna...

Przechodziłyśmy z mamą koło wypalonego gotyckiego kościoła ze zwaloną wieżą, szłyśmy kawałek pod górkę a wtedy ukazywała mi się w całej swojej monumentalnej, spokojnej piękności; statyczna i niewzruszona, na tle ruin i kalekich drzew. Plac, na którym się znajdowała, niegdyś był Rynkiem, centralnym punktem miasta, wyjątkowym, bo w  kształcie trójkąta a nie czworoboku, jak inne rynki. Ratusz i otaczające go domy zniknęły, postała tylko ona, jedyne świadectwo minionych czasów. Jej piękno, które mnie tak urzekło, nie miało w sobie nic z napuszonego baroku. Składała się z prostego basenu, gdzie na środku znajdowały się trzy morskie stwory, wyglądające niczym fantastyczne ryby o wielkich pyskach, a na ich grzbietach wznosił się trójgraniasty obelisk z owalnymi, pustymi miejscami po wyrwanych medalionach. Niegdyś z rybich  pysków  płynęła woda, lecz system hydrauliczny uległ uszkodzeniu a po wojnie były sprawy o wiele pilniejsze, więc fontanna przez wiele lat pozostała jedynie atrapą. Jej szary granit i wyważone proporcje były tak szlachetne i skromne zarazem, że zawsze patrzyłam na nią jak zauroczona. Mama ciągnęła mnie za rękę a ja przebierałam nogami, które mi się trochę plątały bo gapiłam się i marudziłam. Mama się gniewała, ale nie mogła nic poradzić na ten bierny opór, bo fontanna przyciągała mój wzrok niczym magnes żelazo... Intrygowały mnie jej puste, owalne płaszczyzny, nie miałam pojęcia, co tam mogło się kiedyś znajdować, ale nawet dla mojego dziecięcego umysłu stało się jasne, że było to coś, o czym należało zapomnieć, a na pewno nie należało tego oglądać. Fontanna przez wiele lat  stała sucha i nieczynna, lecz mimo swego okaleczenia była dla mnie czymś niezmiennym i stabilnym. Po pewnym czasie wokoło placu wzniesiono klocki nowych bloków a ona tam trwała, niepasująca do otoczenia, wśród drzew, które rosły coraz wyżej. Ja również urosłam, więc z biegiem czasu fontanna  wydawała mi się nieco mniejsza.

Później nadeszły lata sześćdziesiąte; atmosfera na Mazurach zrobiła się ciężka i wielu dawnych mieszkańców podjęło decyzję o wyjeździe do Niemiec. Nikt już nie dbał o stare cmentarze, krewni  tych, co na nich leżeli również zmarli lub byli daleko a na grobach widniały obco brzmiące, „nie nasze” imiona i nazwiska... Moja fontanna także padła ofiarą owych czasów, pamiętam, jaka byłam oburzona, gdy pewnego dnia zniknął piękny obelisk i zastąpiły go trzy syrenki o niezbyt proporcjonalnych kształtach, urągających kanonom piękna kobiecego ciała. Nigdy ich nie polubiłam i odruchowo odwracałam głowę, kiedy znalazły się w polu mojego widzenia. Po latach, gdy zostałam matką a moje dzieci nieco podrosły, próbowałam opowiedzieć im o tamtej fontannie i o tym wszystkim, co pamiętałam z dzieciństwa. Moje opowiadania nabrały kształtu dopiero w latach dziewięćdziesiątych; wtedy znów zmieniły się nastroje, upadł mur w Berlinie,  my też zaczęliśmy przełamywać bariery strachu przed tym co obce, co nie nasze... Z Niemiec zaczęli przyjeżdżać w odwiedziny dawni mieszkańcy Ostródy oraz ludzie pochodzący z miejscowości noszącej tę samą nazwę, leżącej w Górach Harzu. Z archiwum wyciągnięto stare zdjęcia i pocztówki, przedstawiające miasto w kształcie, jaki miało przed wojną; był wśród nich  także wizerunek dawnej fontanny. Wraz z nim wróciło do mnie to, co czas zaczął mi zacierać w pamięci - wtedy też dowiedziałam się, dlaczego została tak okrutnie potraktowana. Przez wiele lat nosiła nazwę Fontanny Trzech Cesarzy i została wzniesiona dla upamiętnienia Wilhelma I, Fryderyka III i Wilhelma II Hohenzollernów, to właśnie ich wizerunki znajdowały się na medalionach, które usunięto po wojnie.  Kiedy powzięto decyzję o przywróceniu jej pierwotnego kształtu, postanowiono też, że od tej pory stanie się ona pomnikiem Jedności Europejskiej. Na miejscu dawnych płaskorzeźb umieszczono herby Ostródy oraz naszego miasta partnerskiego Osterode am Harz i unijne gwiazdy a z rybich pysków znów popłynęła woda...

Przez ostatnie lata cała Ostróda wypiękniała, nie jest ani takim miastem, jakie zniszczył wielki pożar w 1945 roku, ani tym, które zobaczyłam jako małe dziecko. Teraz, gdy tu spaceruję prowadząc za rękę moją wnuczkę, już prawie nie pamiętam ruin, jakie oglądałam, kiedy miałam tyle lat co ona...Niedawno wybrałyśmy się na wycieczkę statkiem po jeziorze Drwęckim, wtedy przypomniałam sobie podobny rejs, na który zabrali mnie rodzice, gdy byłam małym dzieckiem. Próbowałam przywołać tamten obraz miasta ze zrujnowanym bulwarem, bez drewnianych mostów, jakie obecnie spinają brzegi kanałów i pięknego, spacerowego molo z malowniczą altaną, gdzie w sezonie wiosenno-letnim odbywają się różne ciekawe imprezy.

Dziś wspominam z sentymentem to biedne, okaleczone miasto mojego dzieciństwa, tak odmienne od tego, na które patrzy córka mojego syna. Przybysz z zewnątrz może uznać je za ładne lub brzydkie, jest to to oczywiście  kwestia gustu i oczekiwań,  ja sama też nie zawsze jestem zadowolona ze zmian wprowadzonych tu przez kolejnych gospodarzy, gdyż szkoda mi niektórych miejsc, jakie bezpowrotnie
zniknęły i  innych, które do tego stopnia zmieniły swój wygląd, że są po prostu nie do poznania...
Żal mi ściska serce, kiedy patrzę na cmentarz od zawsze nazywany Polską Górką (przed wojną grzebano tam przede wszystkim ewangelików polskiego pochodzenia), gdzie z licznych nagrobków pozostało zaledwie kilka. Zniknęła też neogotycka kaplica cmentarna, zrównana z ziemią pod koniec lat 70-tych, zaś do naszych czasów zachowała się jedynie klasycystyczna brama wejściowa i nieliczne macewy w części żydowskiej. Z cmentarza wojskowego nieopodal jeziora Sajmino, gdzie pochowano dwustu sześćdziesięciu żołnierzy poległych na frontach Wielkiej Wojny i dwudziestu czterech weteranów zmarłych w latach powojennych, pozostał jedynie wielki krzyż i jeden nagrobek oraz ślady dawnego cmentarnego założenia, choć jeszcze w latach osiemdziesiątych było tam wiele grobów, na których dało się odczytać nazwiska zmarłych, w tym niejedno o zdecydowanie polskim pochodzeniu.
Nieco mnie pociesza widok odbudowanego zamku i kościoła Św. Dominika, które przez wiele lat straszyły swoimi ruinami a dziś do tego stopnia wtopiły się w miejski pejzaż, że zdaje się, iż tak było zawsze...


Ostróda z racji swojej nie najszczęśliwszej historii nie jest miastem cieszącym się dużą ilością zabytków; najstarsze budowle, czyli zamek pokrzyżacki i gotycki kościół w okolicy dawnego Rynku, zostały poważnie uszkodzone w czasie pożaru, o którym już wspominałam, więc swój obecny kształt zawdzięczają pracom rekonstrukcyjnym. Oprócz nich, w mieście znajdują się dwa neogotyckie kościoły, katolicki, gdzie można obejrzeć XIV wieczną Pietę, piękną i pełną ekspresji oraz ewangelicki,  wyróżniający się swoimi dwiema wieżami, gdzie znajduje się punkt widokowy, skąd w sezonie turystycznym można podziwiać panoramę miasta i jego okolicę, dwie wieże ciśnień i kilka kamienic z przełomu XIX i XX wieku. Dzisiejsza Ostróda jest popularnym ośrodkiem sportów wodnych a także punktem, gdzie ma swój początek Kanał Ostródzko - Elbląski  ( jego pierwotna nazwa brzmiała "Kanał Oberlandzki") jedyny w swoim rodzaju zabytek, z systemem śluz i pochylni pozwalających na pokonanie ponad stumetrowej różnicy poziomów pomiędzy Jeziorem Drwęckim i Zalewem Wiślanym.

W Ostródzie jest bardzo dobra baza hotelowa a wokół miasta piękne tereny leśne i liczne malownicze jeziora. Dość powiedzieć, że do miasta przylega  pięć z nich a w promieniu niewielu kilometrów jest jeszcze dziesięć innych. Miłośnicy historycznych widowisk zapewne wiedzą o tym, że od dłuższego czasu na niedalekich Polach Grunwaldzkich coroczne gromadzą się ogromne rzesze ludzi należących do Bractw Rycerskich, przybywających z całej Polski, aby wziąć udział w rekonstrukcji Bitwy Grunwaldzkiej. Impreza ta cieszy się ogromną popularnością o czym świadczy wielka ilość widzów, obserwujących bitewne zmagania. W niedalekiej okolicy jest jeszcze jedna ciekawa atrakcja -  Skansen w Olsztynku, piękny obiekt, gdzie można obejrzeć dawną wiejską zabudowę z Warmii i Mazur, Powiśla, Sambii oraz Małej Litwy. Co prawda Olsztynek od Ostródy dzieli odległość około dwudziestu kilometrów, ale  jest to miejsce, któremu warto poświęcić kilka godzin, gdyż z pewnością będzie to niezapomniana wycieczka.

P.S> W Skansenie byłam w ubiegłe lato, zrobiłam przy tej okazji sporo zdjęć, więc zapewne w niedalekiej przyszłości napiszę coś na ten temat.
Ten post byłby niepełny bez pozostałych zdjęć przedstawiających Ostródę - taką, jaka jest obecnie, więc zapraszam do obejrzenia albumu>

sobota, 3 sierpnia 2013

Lombardia. Triangolo Lariano, Ghisallo, modlitwa cyklistów.


Mam nadzieję, że ci czytelnicy, którzy z zainteresowaniem przeczytali poprzedni wpis o Sanktuarium Cyklistów, nie wezmą mi za złe tej dygresji, będącej jednocześnie bardzo osobistą refleksją.
Tak jak już pisałam wcześniej, Włosi to naród bardzo uczuciowy, który lubi (również publicznie) wyrażać swoje emocje. Początkowo byłam tym nieco zdziwiona a nawet zażenowana, jednak po pewnym czasie zrozumiałam, że to swego rodzaju wentyl bezpieczeństwa, chyba niezbędny tym ludziom o tak żywym temperamencie. My Polacy, jesteśmy odmienni w tym względzie, bardziej powściągliwi w wyrażaniu uczuć i oszczędni w słowach. Jednak po wielu latach spędzonych we Włoszech, ja również przywykłam do tego rodzaju ekspresji i do egzaltowanych napisów na pomnikach a rower wiszący w kościele już nie budzi mojego zdziwienia. Nie czuję się też nieswojo, gdy pod wpływem wzruszenia łza zakręci mi się w oku... Oczywiście, emocje budzące się w takiej chwili mogą być przemijające i ulotne, lecz mogą też zostawić trwały ślad, który odmieni nas i nasze życie. Kiedy to zrozumiałam i doceniłam, wszystko co mi się przydarzyło we Włoszech, nabrało dla mnie innego wymiaru. Było to swego rodzaju emocjonalne rozdwojenie jaźni, jakby żyły we mnie dwie osoby, które się uzupełniają i wspierają nawzajem. A jakiekolwiek wsparcie niejednokrotnie było mi bardzo potrzebne, gdyż często przychodził taki czas, iż wydawało mi się, że tego wszystkiego nie zniosę, że nie wytrzymam tam ani jednego dnia dłużej, z dala od Polski, mojego domu i rodziny... Korzystałam więc z każdej nadarzającej się okazji, aby wyrwać się z kieratu codzienności i wyruszyć przed siebie "gdzie nogi poniosą". Czasem było to miejsce, o którym marzyłam od dawna, innym razem wracałam do tych dobrze mi znanych, niczym do starych przyjaciół, gdzie się wpada na chwilkę rozmowy. Przestałam sobie robić wyrzuty za mój nadmiar entuzjazmu i za to, że nie raz niczym małe dziecko zagapiłam się w zachwycie. Znów byłam małą dziewczynką w sukience w kropki, o której myślałam, że już dawno we mnie umarła... Widocznie tak musiało być, że samotność i cały ból emigracji, jakiego tam zaznałam, pozwolił mi odrodzić się na nowo. Nauczyłam się cieszyć nawet najmniejszym okruszkiem radości, jaki podrzucało mi życie, walczyć ze sobą i własnymi słabościami, ale także nie obwiniać jeśli coś mi się nie udało, bo wiedziałam, że daję z siebie wszystko na co mnie stać... Niejednokrotnie, kiedy chodziłam w góry, brakowało mi sił żeby pokonać jakiś szczególnie trudny fragment drogi; czasem w jakimś bardzo stromym miejscu byłam zmuszona iść nieomal, jak mówią Włosi "a quattro zampe" czyli po naszemu, po prostu na czworakach. Mówiłam wtedy głośno sama do siebie: "O Boże, dopomóż!" Jednak nigdy mi nie przyszło do głowy, aby zawrócić a kiedy znalazłam się u celu, mówiłam sobie w duchu: " Dzięki Ci Boże, jednak mi  się udało!" Choć częściej była to myśl: "Dzięki Ci, za ten świat taki piękny i za to, że mogę go oglądać!" Mój kijek trekkingowy stał się dla mnie tym, czym jest rower dla kolarza, czymś o wiele więcej niż tylko posłusznym narzędziem; był wiernym przyjacielem, niemym świadkiem moich małych zwycięstw, dla mnie tak cennym, jak berło dla króla. Mój wysiłek i zachwyt były najserdeczniejszą, najbardziej osobistą modlitwą. Chcę o tym zawsze pamiętać, bo te chwile dawały mi siłę, aby iść dalej. Sądzę, że niezależnie od tego czy jesteśmy ludźmi głęboko wierzącymi, czy laikami, mamy potrzebę idei, która by nas prowadziła i dawała wagę naszym poczynaniom. Prawda jest w nas, jest jedna, choć ma wiele imion... Czasem ta lepsza, idealna część naszej istoty usypia, przysypana codziennością, lecz budzi się pod wpływem emocji. Pamięć tych chwil niech będzie tym, co nam pomaga iść do przodu i z nadzieją patrzeć w przyszłość...

W Sanktuarium znalazłam tekst modlitwy, którą przetłumaczyłam, starając się zachować jej piękny i głęboki sens. Myślę, że każdy z nas, codziennie toczących swe małe walki z życiem i własną słabością, znajdzie w niej coś, co mówi właśnie o nim:

O Matko Pana Naszego, Jezusa otocz swą łaskawą opieką nas i nasze działania.
Dopomóż nam zachować
w zdrowiu nasze ciała a nasze dusze niech pozostaną czyste i żarliwe.
Strzeż nas od niebezpieczeństw, tak w czasie treningów jak i podczas zawodów.
Niech  rowery będą dla nas narzędziami przyjaźni i braterstwa, abyśmy wciąż bardziej zbliżali się  do Boga.
Modlimy się do Ciebie, aby  Przyjaciele,  których śmierć wyrwała z naszego grona odnaleźli się w Królestwie Niebieskim, gdzie zaznają radości i wiecznego spokoju.  Prosimy Cię też, daj ich Rodzinom pocieszenie w cierpieniu i siłę wiary, aby mogli sprostać tej ciężkiej próbie.

 Chciałabym jeszcze przytoczyć napis jaki umieszczono na pomniku cyklisty:


...I Bóg stworzył rower, aby był dla człowieka instrumentem wysiłku i uniesienia na stromej ścieżce życia.
 Ta góra niech będzie pomnikiem sportowej epopei naszego ludu, który zawsze był surowy i cierpki w  cnotach a słodki i łagodny w swoim poświęceniu.

Sam pomnik cyklistów może się wydawać zbyt dosłowny i nie zostawiający wiele pola dla imaginacji, lecz mimo to, dla mnie jest w pewnym sensie metaforą i apoteozą życia. Chyba każdy z nas czasem był zwycięzcą a innym razem pokonanym, zaznał radości i uniesienia, jaki niesie tryumf a także goryczy upadku, po którym trzeba było podnieść się, aby iść dalej. A zwycięstwo? Zwycięstwo to tylko moment, to jedynie swego rodzaju dodatek do walki, bo tak naprawdę ważne jest tylko to, żeby próbować...

czwartek, 1 sierpnia 2013

Lombardia. Triangolo Lariano, Madonna di Ghisallo czyli Sanktuarium Matki Boskiej Opiekunki Cyklistów.



Na pięknych drogach górzystego i zalesionego obszaru Triangolo Lariano, oprócz ludzi używających roweru, jako środka lokomocji, często można spotkać cyklistów z prawdziwego zdarzenia, zarówno amatorów, jak i zawodowców. Właściwie trudno ich odróżnić, ponieważ obydwie grupy są równie dobrze przygotowane do uprawiania kolarstwa, jeżdżą w stosownych, markowych strojach z najlepszych materiałów i na świetnych, wysokiej klasy, rowerach. Nierzadko są to ludzie w dojrzałym, a niekiedy wręcz podeszłym wieku lecz nadal we wspaniałej formie fizycznej. Sport rowerowy jest tu bardzo popularny, choć oczywiście we Włoszech prym wiedzie piłka nożna, jednak ta ostatnia chyba ma więcej kibiców, niż osób oddających się jej aktywnie.

Natomiast jeśli chodzi o jazdę na rowerze, to w prawie każdej lombardzkiej miejscowości jest stowarzyszenie cyklistów a jego członkowie uprawiają wspólne, wielogodzinne treningi. Niektóre grupy mieszkające nieco dalej, wsiadają do lokalnego pociągu i jadą w stronę gór (weekendowe pociągi są przystosowane do przewożenia większej ilości rowerów). Mogą w ten sposób uniknąć niebezpiecznych tras w pobliżu Mediolanu i wdychania smogu wszechobecnego na Równinie Padańskiej.

Ze względu na czyste powietrze oraz odpowiednie drogi, Triangolo Lariano (a przede wszystkim jego część zwana Valassina) jest jednym z popularnych i preferowanych miejsc do uprawiania sportu rowerowego. Należy też wspomnieć o tym, że to tu odbywają się etapy wyścigu "Wokół Lombardii", między innymi "Superghisallo" i "Muro di Sormano". Nic więc dziwnego, że właśnie w miejscowości Magreglio, przy drodze prowadzącej z Asso do Bellagio znajduje się Sanktuarium Matki Bożej Cyklistów, czyli Madonna di Ghisallo. Jest to niewielka świątynia, gdzie zamiast srebrnych i złotych wotów wiszą koszulki kolarzy i klubowe proporczyki, zaś pod sufitem umieszczono rowery, niegdyś należące do mistrzów tego sportu. Są też pamiątkowe tablice z licznymi zdjęciami rowerzystów, którzy już odeszli ze świata żywych. Niektórzy polegli na wojnie, część umarła śmiercią naturalną, lecz są też wśród nich ci, co zginęli w wypadkach podczas zawodów lub treningów, jak znany kolarz pochodzący z tych stron, Fabio Casartelli.

Wśród nazwisk i fotografii zawodników jest również miejsce dla organizatorów i zasłużonych sponsorów. Centralne miejsce niewielkiego kościółka zajmuje płyta pamiątkowa, poświęcona pamięci księdza Don Ermelindo Vigano' a tuż przy niej stoi wieczna lampa w kształcie wielkiej pochodni wykonana z brązu. Jak już wspomniałam, Sanktuarium jest położone w niezwykle pięknym miejscu, tuż przy asfaltowej drodze wiodącej z Asso do Bellagio. Z lewej strony znajdują się zielone wzniesienia sąsiadujące z masywem San Primo, zaś po prawej w dole widać część jeziora Lario, zwaną Lago di Lecco, jego przeciwległy brzeg i górskie pasma otaczające dolinę Valsassina. Miejsce, gdzie zbudowano kościół to swego rodzaju naturalny taras, lezący na wysokości 745 m n.p.m. więc w pogodny dzień można stąd ogarnąć wzrokiem ogromną przestrzeń z łańcuchami Alp na horyzoncie. Oprócz walorów krajobrazowych to miejsce ma również wielowiekową, ciekawą historię a także interesującą legendę.

Mówi ona o hrabim Ghisallo, który polował w okolicznych lasach, gdzie został zauważony przez rozbójników grasujących w tej okolicy. Złoczyńcy zaczęli go ścigać prawdopodobnie z zamiarem ograbienia i pozbawienia życia, więc przerażony hrabia schronił się w małej kapliczce; nie widząc szans na ucieczkę, prosił Madonnę o opiekę. Modlitwa została wysłuchana, dziwnym trafem zbójcy zniknęli tak, jak się pojawili, nie czyniąc mu żadnej krzywdy. Aby upamiętnić swoje cudowne ocalenie, hrabia zbudował w tym miejscu niewielki kościół, nazwany później od jego imienia Madonna di Ghisallo. Znajdujący się tu obraz Matki Boskiej uznano za cudowny a Madonnę di Ghisallo za opiekunkę podróżnych. Pierwszy kościół padł pastwą pożaru, więc na jego miejscu  w XVII wieku powstał nowy,  który dziś możemy oglądać.
Zniszczeniu uległ również pierwotny wizerunek Madonny, obecny to jego późniejsza kopia. Jest to bardzo powszechne we Włoszech wyobrażenie Marii, jako Matki Boskiej karmiącej Dzieciątko, zwane tutaj "Madonna del latte". Kiedy byłam w Ghisallo po raz pierwszy sporo lat temu, świątynia prezentowała się o wiele skromniej a obok niej był tajemniczo wyglądający plac budowy. Po jakimś czasie dowiedziałam się od znajomych, że zaszły tam wielkie zmiany, w związku z tym, korzystając z dnia wolnego i pięknej, przedwiosennej pogody, wybrałam się aby osobiście skontrolować sytuację.

Oczywiście, ciągnął mnie w te strony również widok gór, gdzie z powodu zimy nie byłam od kilku miesięcy i chęć odetchnięcia świeżym powietrzem, gdyż nad Mediolanem zalegała chmura smogu, powodująca, że wielokrotnie przekroczyło ono wszelkie limity pyłów i substancji szkodliwych dla zdrowia.
Kiedy dojechałam do Magreglio i wysiadłam z autobusu, pierwsza rzecz, która wprawiła mnie w euforię, to wspaniałe, właściwie wiosenne słońce, zielone stoki gór i cudowny zapach świerkowych igieł, kojarzący mi się z lasami Świeradowa, czy Karpacza. Celowo wysiadłam nieco wcześniej, aby przy okazji zrobić sobie mały spacer. Kiedy dotarłam do Sanktuarium, okazało się, że zmiany, które tam się dokonały, przeszły moje wyobrażenie. Nie tylko odnowiono sam kościół ozdabiając jego fronton mozaiką, obecnie pojawiło się przed nim także kilka pamiątkowych monumentów (z tego co wiem, planuje się postawienie następnych). Tajemniczy plac budowy zamienił się w budynek Muzeum Cyklizmu a w centralnym miejscu pustego niegdyś placu, stoi obecnie pomnik poświęcony rowerzystom. Ponieważ  z natury jestem istotą dość sentymentalną, patrząc na niego bardzo się wzruszyłam i szczerze mówiąc, łza mi się zakręciła w oku...

Pomnik przedstawia dwóch zawodników -  zwycięzcę z ręką wysoko uniesioną w triumfalnym geście oraz przegranego siedzącego na ziemi, patrzącego ze zbolałą twarzą na połamany rower... Napis na cokole oddaje hołd wszystkim, którzy pokonując własną słabość zmierzają do mety. Przed kościołem, po lewej stronie, ustawiono popiersia dwóch sławnych, włoskich cyklistów, Gino Bartali * i Fausto Coppi. Mimo iż stoją razem, ich podejście do życia i sportu było zupełnie odmienne (znaczące jest to, że o ile pierwszy był bardzo wierzącym, praktykującym katolikiem i swoje zwycięstwa przypisywał boskiej interwencji, to drugi uchodził za wielkiego racjonalistę). Obok jest tablica pamiątkowa ku pamięci Vincenzo Torriani (patrz poprzedni post>Muro di Sormano). Po przeciwnej stronie wejścia umieszczono nieco mniejsze popiersie Don Ermelinda Vigano'. To właśnie Don Ermelindo, proboszcz Magreglio i zapalony kibic wyścigów kolarskich, był autorem pomysłu, aby ten niewielki kościółek, gdzie często modlili się zawodnicy startujący w "Giro di Lombardia" stał się ich Sanktuarium. W 1948 do Watykanu udała się z oficjalną prośbą sztafeta rowerowa z Gino Bartali i Fausto Coppi na czele. W odpowiedzi na tę prośbę w 1949 roku papież Pius XII oficjalnie ogłosił Madonnę di Ghisallo Patronką Cyklistów i podarował Sanktuarium pobłogosławioną przez siebie wieczną lampę (tę w kształcie pochodni) którą  również dziś możemy tam oglądać. Ma ona symbolizować nie tylko światło wiary i nadzieję na wieczne zbawienie, lecz również zapał zawodników i siłę  ich ducha.

Od tamtej pory wielokrotnie organizowano sztafety z Ghisallo do Watykanu, gdzie kolejni papieże dawali cyklistom swoje błogosławieństwo i dokonywali symbolicznego zapalenia lampy - pochodni.
Z biegiem lat maleńki kościółek zmienił się w prawdziwe muzeum, gdyż kolejni zwycięzcy Giro di Lombardia, tacy jak Gino Bartali, Fausto Coppi, Eddy Merckx i wielu, wielu innych, zostawiali tam swoje koszulki i rowery. Jest tam oddzielny kącik, gdzie umieszczono koszulki kobiet uprawiających ten sport, koszulki zawodników leżą również na ołtarzu pod wizerunkiem Błogosławionej Dziewicy. Obok niego, na ścianie, zauważyłam ikonę Matki Boskiej Częstochowskiej, niestety nie wiem, czy to dar Jana Pawła II, czy też polskich zawodników biorących udział w "Giro d'Italia"... Pomiędzy nawą świątyńki i ołtarzem umieszczono kratę z kutego żelaza a na niej również umocowano zdjęcia i pamiątki.

Jest tam jedno zdjęcie budzące smutne, wręcz tragiczne wspomnienie; zrujnowanej kariery i zmarnowanego życia człowieka, który wielokrotnie stał na najwyższym podium. To zdjęcie przedstawia Marco Pantani, zwanego Piratem, ze względu na niebezpieczny sposób jazdy, kolczyk w uchu oraz stylową bandankę, którą zawiązywał na głowie. Po latach triumfu, kiedy to odniósł wiele zwycięstw, został zdyskwalifikowany za doping; to na zawsze zniszczyło jego życie i karierę. Uzależniony od kokainy oraz leków psychotropowych, zmarł w hotelu w Rimini, w bardzo podejrzanych okolicznościach. Mimo to, ogromny talent i niepokorna osobowość zjednały mu ogromną rzeszę wielbicieli, którzy w liczbie 20 000 towarzyszyli mu w ostatniej drodze. Dobrze pamiętam tę sprawę, gdyż swego czasu media poświęciły jej wiele uwagi, więc jego zdjęcie zrobione na mecie, w różowej koszulce lidera, sprawiło, że poczułam skurcz w gardle... 
Na przestrzeni kilkudziesięciu lat zgromadzono tu tak wiele eksponatów, iż powzięto ideę, aby obok kościoła utworzyć muzeum, które mogłoby pomieścić wciąż rosnące zbiory.
Zostało ono otwarte w 2006 roku a ostatni symboliczny kamień - marmurową płytę z napisem "Omnia vincit Amor" (Miłość zwycięża wszystko) ofiarował i pobłogosławił papież Benedykt XVI.
Zarówno muzeum, jak i Sanktuarium są poświęcone nie tylko zawodnikom, lecz także wszystkim ludziom, dla których rower był i jest nadal zarówno środkiem lokomocji, jak i sposobem na utrzymanie sprawności fizycznej.

Niestety, nie udało mi się odwiedzić muzeum, ponieważ w miesiącach zimowych jest ono zamknięte. Tak, jak pisałam na wstępie, Sanktuarium bardzo się zmieniło od czasu, gdy widziałam je po raz pierwszy. Muszę powiedzieć, że trochę mi żal tego dawnego, tak skromnego w porównaniu z jego obecnym wyglądem. No ale cóż, to w końcu Sanktuarium Cyklistów i poświęcone ich pamięci a ja niestety, nawet nie jeżdżę na rowerze...


* Gino Bartali jest bardzo ciekawą postacią nie tylko ze względu na swe sportowe osiągnięcia. Jak już wspomniałam, był człowiekiem głęboko wierzącym i w związku z tym nadano mu przydomek "Il Pio" czyli Pobożny. Do jego przyjaciół zaliczał się arcybiskup Florencji Elia Dalla Costa, w czasie wojny czynnie pracujący w konspiracyjnej organizacji działającej na rzecz ocalenia Żydów. Organizacja potrzebowała sprawnego i wiarygodnego kuriera, więc arcybiskup zaproponował Gino Bartali, aby podjął się tej roli. Bartali pod pretekstem treningów udawał się w podróż na swoim rowerze, jadąc w jedną stronę w rurze pod siodełkiem ukrywał zdjęcia do dokumentów a w drodze powrotnej wiózł fałszywe dowody osobiste na aryjskie nazwiska, dzięki którym ocalono wiele setek osób narodowości żydowskiej (mówi się, że było ich sześćset a nawet osiemset). Po wojnie arcybiskup został uhonorowany tytułem "Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata" zaś Bartali z rąk rezydenta Włoch otrzymał Złoty Medal Zasługi.

 Więcej zdjęć jest w albumie>